Opuszczając kilka dnia temu Katalonię liczyłam jedynie na kawałek suchej skały, przyjemne, spokojne i stonowane zakończenie tripu po Hiszpanii. Nastawialiśmy się wspólnie z Michałem na wspinanie w znanym większości Polakom i nieco „oklepanym” El Chorro, z jego głównymi sektorami Makinodromo i Poema de Roca. Jednak to co spotkało nas tu, w Andaluzji przerosło moje najśmielsze oczekiwania… i bynajmniej nie za sprawą El Chorro, ale tego co znajduje się w około (!)
|
Jedna z perełek Andaluzji fot.archiwum A.Taistra |
Dzięki pomocy obeznanym w temacie hiszpańskim wspinaczom dotarliśmy w miejsca, które mogliśmy jedynie podziwiać wcześniej na filmikach lub o których istnieniu nie mieliśmy pojęcia.
|
"Michał! Widać mnie na zdjęciu?!" fot.M.Kwiatkowski |
Ze względu na barwną historię naszej przeprowadzki postanowiłam dzisiejszą opowieść rozpocząć od momentu kiedy Michał zapakował śpiącą Kasię do Smarta i wywiózł do Barcelony, w celu wysłania jej drogą powietrzną do domu…tak więc kiedy Kwiato zostawił za bramkami Katarzynę, i wymienionym (na nieco większy model) samochodem wracał do Rodellaru, ja starałam się nauczyć na nowo prania, sprzątania i pakowania (coś czego od dawna nie musiałam robić) ;-).
Tym samym w kolejnych kilkunastu godzinach przesypały się kilogramy proszku do prania, przelały litry wody w celu ogarnianięcia ton szmat. Kilometry przeklarowanej liny, jednej, drugiej i tego okropnego „druta” który służy nam do małpowania uświadomiły mi, że to niezły trening interwałowy ;-) Gromadzenie i uporządkowanie całego „żelastwa” którym mogłąbym obwiesić połowę Hiszpanii stanowiło siłową część mojego domowego treningu. Po kilku godzinach zorientowałam się, że bagaż jaki zgromadziliśmy w trakcie naszego pobytu w ES nie ma najmniejszych szans zmieścić się w bagażu powrotnym do PL o wymiarze MAXI. Kiedy Kwiato dotarł do domu „Valle de Rodelar” cały i zdrowy z góry zarządził ogarnięcie całego tego bajzlu do 07:50 dnia kolejnego, co by punktualnie o 08:00 móc opuścić Rode i udać się w dłuższą niż przypuszczaliśmy przejażdżkę na drugi koniec Hiszpani
|
Andaluzja fot.A.Taistra |
W ten oto sposób w przeciągu jednej nocy i jednego dnia stałam się kwalifikowaną ogarniaczką „bajzlu” , i o 07:50 z przygotowaną wodą i dwiema pomarańczami na drogę stałam przed bungalowem czekając na kierownika wycieczki. W nadziei na śniadaniowy przystanek w miłej cafeterii, do samochodu zabrałam jedynie dwa owoce cytrusowe i litr wody, co jak się okazało było naszym jedynym posiłkiem w ciągu całego dnia! Niestety z samego rańca wszystko było pozamykane, potem nie było gdzie się zatrzymać. Następnie trzaba było się zatrzymać z powodu lekkiego zamulenia serpentynami (szybka akcja- heft) ;-) , co automatycznie eliminowało do przyjmowania posiłków przez kolejne kilka godzin. Dalszym argumentem do braku postoju była autovia, z której mój zmotywowany do szybkiego dojechania do celu kierowca, nie chciał zjechać. Narastające zdenerwowanie z powodu braku obiecanej kawy i ciacha stłumił kilkugodzinny sen na siedzeniu pasażera w pozycji dość mało komfortowej, która notabene spowodowała totalne zcierpnięcie kończyn dolnych i brak możliwości wydostania się z samochodu na stacji benzynowej, gdzie miliony kcal uśmiechały się do mnie za wystawy sklepowej) Obezwaładniona na przednim siedzeniu czułam jak ślina spływa mi po ustach. Szybko powstrzymałam atak ślinotoku i obrażając się na całą Hiszpanię za brak porządnej jadłodajni na odcinku Rodellar- Mardyt, postanowiłam wytrzymać do wizyty w najbliższym centrum handlowym w Maladze. I tu zaczyna się prawdziwa historia :-D
|
"Ajudoooooo!!!" fot.M.Kwiatkowski |
Ponieważ wynajęty w Barcelonie samochód musieliśmy tego samego dnia zamienić na inny (bardziej ekonomiczy dla naszego portfela) w mieście Malaga, węc zdecydowaliśmy zakupy żywieniowe odłożyć na potem. Potem okazało się dużo dalsze niż planowane „potem”. Tuż po załatwieniu przedłużającej się akcji papierkowej, po fizycznej zamianie samochodu i przepakowywaniu go przez 15 minut, okazało się na wyjeździe z parkingu, że nasz nowy pojazd ma defekt. Z owym defektem panowie mechanicy próbowali się uporać przez kolejne 30 minut. Jeden grzebał pod maską samochodu, a drugi wybył na zakupy do marketu po olej do silnika… w sumie mogłam go poprosić, aby wszedł na dział „Ciastka”ale jakoś nie przyszło mi to wtedy do głowy!!!
Kiedy już niby uporali się z usterką, okazało się że musimy przez kolejny miesiąc jeździć z dziwnie mrugającą kontrolką „napój mnie olejem” … na co oczywiście Michał się nie zgodził. Brak wyrażenia zgody podróżowania „klepniętą” furą, przypłaciliśmy kolejnym 40 minutowym pobytem w podziemiach. Ponowne wypakowywanie samochodu, i czekanie na nowy, który musiał podjechać do czyszczenia. Suma sumarum otrzymaliśmy za zwłokę samochód z 6 biegami i pełnym wyposażeniem ;-) Juhu!!! Było warto czekać!
Po niecałej godzinie znaleźliśmy się w totalnie nam obojgu obcym El Chorro. Przyzwyczajeni do fantastycznych widoków i uroków Katalonii byliśmy mocno przerażeni widokiem buczącej elektrowni i obecnych dosłownie wszędzie drutów kolczastych. Jedyny co nas mocno motywowało do pozostania w tym miejscu była perspektywa (podobno) rewelacyjnego wspinania (czego do dnia dzisiejszego jeszcze nie mieliśmy okazji potwierdzić ;-) gdyż póki co jest za ciepło na wspinanie w pełnym słońcu). Kierując się w ciemnościach do sugerowanego nam campingu Finca, marzyliśmy jedynie o ciepłym prysznicu i wygodnym spańsku, aby móc w tempie przyspieszonym zregenerować siły na kolejny dzień wspinania. Ani prysznica, ani komfortowego lokum na Fince nie znaleźliśmy, za to zapoznaliśmy się z klimatem jednego z campingów El Chorro, który idealnie współgrał z elektrownią. Nic dodać, nic ująć chyba już jestem za stara na tego typu hipisowską atmosferę ;-) Siedząc w samochodzie zaparkowanym obok wysypiska starego sprzętu AGD nie bardzo wiedzieliśmy co począć. Postanowiliśmy objeździć nocny,buczący „wonderland” i znaleźć cokolwiek. Tym samym trafiliśmy do Olive Branch, które przez kolejnych klika dni stanowiło naszą bazę wypadową do pobliskich rejonów.
|
Olive Branch nocą. fot.A.Taistra |
Totalnie wyczerpani zaliczeniem 1000km postanowiliśmy rzucić małą Quechue i zasnąć w spokoju. Niestety impreza odbywająca się na campingu nie pozwalała na relax ;-)
|
Olive Branch za dnia. fot.M.Kwiatkowski |
Już po kilku godzinach z przyciśniętą do głowy poduszką wiedzieliśmy, że raczej długo w Olive Branch nie zostaniemy J pomimo tego, że ludzie się tam dobrze relaxują ;-)
-------------------------------------------------------------------------------------------------------
O tym gdzie wspinaliśmy się przez kolejne kilka dni napiszę już za moment, bo trochę się zagalopowałam z opisywaniem
drogi z -do miejsca w którym planujemy zostać do połowy grudnia.
Pozdrawiam :-)
|
My w Villanueva del Rosario fot.M.Kwiatkowski |