piątek, 18 listopada 2011

Andaluzja , czyli inny wymiar wspinania.

Opuszczając kilka dnia temu Katalonię liczyłam jedynie na kawałek suchej skały, przyjemne, spokojne i stonowane zakończenie tripu po Hiszpanii. Nastawialiśmy się wspólnie z Michałem na wspinanie w znanym większości Polakom i nieco „oklepanym” El Chorro, z jego głównymi sektorami Makinodromo i Poema de Roca. Jednak to co spotkało nas tu, w Andaluzji przerosło moje najśmielsze oczekiwania… i bynajmniej nie za sprawą El Chorro, ale tego co znajduje się w około (!)
Jedna z perełek Andaluzji fot.archiwum A.Taistra
Dzięki pomocy obeznanym w temacie hiszpańskim wspinaczom dotarliśmy w miejsca, które mogliśmy jedynie podziwiać wcześniej na filmikach lub o których istnieniu nie mieliśmy pojęcia. 
"Michał! Widać mnie na zdjęciu?!"  fot.M.Kwiatkowski
Ze względu na barwną historię naszej przeprowadzki postanowiłam dzisiejszą opowieść rozpocząć od momentu kiedy Michał zapakował śpiącą Kasię do Smarta i wywiózł do Barcelony, w celu wysłania jej drogą powietrzną do domu…tak więc kiedy Kwiato zostawił za bramkami Katarzynę, i wymienionym (na nieco większy model) samochodem wracał do Rodellaru, ja starałam się nauczyć na nowo prania, sprzątania i pakowania (coś czego od dawna nie musiałam robić) ;-). 

Tym samym w kolejnych kilkunastu godzinach przesypały się kilogramy proszku do prania, przelały litry wody w celu ogarnianięcia ton szmat. Kilometry przeklarowanej liny, jednej, drugiej i tego okropnego „druta” który służy nam do małpowania uświadomiły mi, że to niezły trening interwałowy ;-)  Gromadzenie i uporządkowanie całego „żelastwa” którym mogłąbym obwiesić połowę Hiszpanii stanowiło siłową część mojego domowego treningu. Po kilku godzinach zorientowałam się, że bagaż  jaki zgromadziliśmy w trakcie naszego pobytu w ES nie ma najmniejszych szans zmieścić się w bagażu powrotnym do PL o wymiarze MAXI. Kiedy Kwiato dotarł do domu „Valle de Rodelar” cały i zdrowy z góry zarządził ogarnięcie całego tego bajzlu do 07:50 dnia kolejnego, co by punktualnie o 08:00 móc opuścić Rode i udać się w dłuższą niż przypuszczaliśmy przejażdżkę na drugi koniec Hiszpani
Andaluzja fot.A.Taistra
W ten oto sposób w przeciągu jednej nocy i jednego dnia stałam się kwalifikowaną ogarniaczką „bajzlu” , i o 07:50 z przygotowaną wodą i dwiema pomarańczami na drogę stałam przed bungalowem czekając na kierownika wycieczki. W nadziei na śniadaniowy przystanek w miłej cafeterii, do samochodu zabrałam jedynie dwa owoce cytrusowe i litr wody, co jak się okazało było naszym jedynym posiłkiem w ciągu całego dnia! Niestety z samego rańca wszystko było  pozamykane, potem nie było gdzie się zatrzymać. Następnie trzaba było się zatrzymać z powodu lekkiego zamulenia serpentynami  (szybka akcja- heft) ;-) , co automatycznie eliminowało do przyjmowania posiłków przez kolejne kilka godzin. Dalszym argumentem do braku postoju była autovia, z której mój zmotywowany do szybkiego dojechania do celu kierowca, nie chciał zjechać. Narastające zdenerwowanie z powodu braku obiecanej kawy i ciacha stłumił kilkugodzinny sen na siedzeniu pasażera w pozycji dość mało komfortowej, która notabene spowodowała totalne zcierpnięcie kończyn dolnych i brak możliwości wydostania się z samochodu na stacji benzynowej, gdzie miliony kcal uśmiechały się do mnie za wystawy sklepowej) Obezwaładniona na przednim siedzeniu czułam jak ślina spływa mi po ustach. Szybko powstrzymałam atak ślinotoku i obrażając się na całą Hiszpanię za brak porządnej jadłodajni na odcinku Rodellar- Mardyt, postanowiłam wytrzymać do wizyty w najbliższym centrum handlowym w Maladze. I tu zaczyna się prawdziwa historia :-D
"Ajudoooooo!!!" fot.M.Kwiatkowski
Ponieważ wynajęty w Barcelonie samochód musieliśmy tego samego dnia zamienić na inny (bardziej ekonomiczy dla naszego portfela) w mieście Malaga, węc zdecydowaliśmy zakupy żywieniowe odłożyć na potem. Potem okazało się dużo dalsze niż planowane „potem”. Tuż po załatwieniu przedłużającej się akcji papierkowej, po fizycznej zamianie samochodu i przepakowywaniu go przez 15 minut, okazało się na wyjeździe z parkingu, że nasz nowy pojazd ma defekt. Z owym defektem panowie mechanicy próbowali się uporać przez kolejne 30 minut. Jeden grzebał pod maską samochodu, a drugi wybył na zakupy do marketu po olej do silnika… w sumie mogłam go poprosić, aby wszedł na dział „Ciastka”ale jakoś nie przyszło mi to wtedy do głowy!!! 

Kiedy już niby uporali się z usterką, okazało się że musimy przez kolejny miesiąc jeździć z dziwnie mrugającą kontrolką „napój mnie olejem” … na co oczywiście Michał się nie zgodził. Brak wyrażenia zgody podróżowania „klepniętą” furą, przypłaciliśmy kolejnym 40 minutowym pobytem w podziemiach. Ponowne wypakowywanie samochodu, i czekanie na nowy, który musiał podjechać do czyszczenia. Suma sumarum otrzymaliśmy za zwłokę samochód z 6 biegami i pełnym wyposażeniem ;-) Juhu!!! Było warto czekać!

Po niecałej godzinie znaleźliśmy się w totalnie nam obojgu obcym El Chorro. Przyzwyczajeni do fantastycznych widoków i uroków Katalonii byliśmy mocno przerażeni widokiem buczącej elektrowni i obecnych dosłownie wszędzie drutów kolczastych. Jedyny co nas mocno motywowało do pozostania w tym miejscu była perspektywa (podobno) rewelacyjnego wspinania (czego do dnia dzisiejszego jeszcze nie mieliśmy okazji potwierdzić ;-) gdyż póki co jest za ciepło na wspinanie w pełnym słońcu). Kierując się w ciemnościach do sugerowanego nam campingu Finca, marzyliśmy jedynie o ciepłym prysznicu i wygodnym spańsku, aby móc w tempie przyspieszonym zregenerować siły na kolejny dzień wspinania. Ani prysznica, ani komfortowego lokum na Fince nie znaleźliśmy, za to zapoznaliśmy się z klimatem jednego z campingów El Chorro, który idealnie współgrał z elektrownią. Nic dodać, nic ująć chyba już jestem za stara na tego typu hipisowską atmosferę ;-) Siedząc w samochodzie zaparkowanym obok wysypiska starego sprzętu AGD nie bardzo wiedzieliśmy co począć. Postanowiliśmy objeździć  nocny,buczący „wonderland” i znaleźć cokolwiek. Tym samym trafiliśmy do Olive Branch, które przez kolejnych klika dni stanowiło naszą bazę wypadową do pobliskich rejonów.
Olive Branch nocą. fot.A.Taistra
Totalnie wyczerpani zaliczeniem 1000km postanowiliśmy rzucić małą Quechue i zasnąć w spokoju. Niestety impreza odbywająca się na campingu nie pozwalała na relax ;-)
Olive Branch za dnia. fot.M.Kwiatkowski
Już po kilku godzinach z przyciśniętą do głowy poduszką wiedzieliśmy, że raczej długo w Olive Branch nie zostaniemy J pomimo tego, że ludzie się tam dobrze relaxują ;-)

-------------------------------------------------------------------------------------------------------
O tym gdzie wspinaliśmy się przez kolejne kilka dni napiszę już za moment, bo trochę się zagalopowałam z opisywaniem
drogi z -do miejsca w którym planujemy zostać do połowy grudnia.
Pozdrawiam :-)
My w Villanueva del Rosario fot.M.Kwiatkowski



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz